Przejdź do treści

Ukraina

  • przez

Misje często kojarzą nam się z odległymi krajami, a już szczególnie z Afryką. Jednak obecnie jest zupełnie inaczej. Nie chcę powiedzieć, że misje w Afryce czy Azji już są niepotrzebne, ale że coraz większa potrzeba jest zaraz obok nas w Europie.

Nasza przygoda rozpoczęła się w Krakowie, gdzie wsiedliśmy w pociąg o drugiej w nocy i o tej samej godzinie 24 godziny później byliśmy na dworcu w Fastowie. Wyglądał nieco inaczej niż ten krakowski. Mniej zatłoczony, nieoświetlony, jakiś obcy wydawał się o tej porze. Na wielkie dla nas szczęście godzina nie zraziła naszej przełożonej, która zaraz pojawiła się, aby nas odebrać.
Ale do rzeczy! Odpoczęliśmy po powrocie i już następnego dnia w godzinach lekko popołudniowych ruszyliśmy do oddalonej o 40 minut Ofirnej, w której cały obóz się odbywał. Z nami jechał obiad, który codziennie dowożony był z Fastowa.
Dotarliśmy radośni, zaciekawieni i wtedy właśnie rzucono nas na głęboką wodę. Język ukraiński okazał się jednak mniej podobny do polskiego, dzieci były głodne, a my nie wiedzieliśmy „w co włożyć ręce”. Ale teraz myślę, że może lepiej wyszło, bo choć pierwszy obiad był katorgą, wiele się nauczyliśmy.

Czy potrzebni są wolontariusze na Ukrainie? Zdecydowanie. Choć było nas sporo wraz z wolontariuszami z Ukrainy, to dom św. Marcina potrzebuje wolontariuszy długoterminowych, nie tylko na obóz wakacyjny, ale na cały rok pracy.
Potrzeba jest nieco inna. Jest nie tyle brak pożywienia – co brak zrozumienia, nie tyle wykorzystywanie dzieci do ciężkich prac, co rozbite rodziny często z problemem alkoholowym, nie tyle brak pomocy medycznej, co nieuświadomienie w problemach typu autyzm.
W parafii, w której przebywaliśmy pracuje dominikanin, wspaniały ojciec Misza. Co ranek przyjeżdżał do nas, aby odprawić Eucharystię, były to niesamowite spotkania, kiedy w sali, w której wszyscy się spotykaliśmy, ustawiano zwykły stół ze świecami, który stawał się ołtarzem, miejscem na które przychodził sam Chrystus, a za księdzem w oknach mogliśmy spojrzeć na unoszące się znad traw mgły i wypędzających bydło, ludzi na koniach. I nawet jeśli czasem były chwile zwątpienia czy konfliktów, wszystko wtedy łagodniało i nabierało nowego sensu, pojawiał się entuzjazm i chęci, jakoś później było łatwiej.

A później Ojciec Misza chwilę z nami rozmawiał, łapał w locie jakąś kanapkę, z przygotowywanego przez nas śniadania i znikał w swoich obowiązkach. My ruszaliśmy do przygotowania posiłków, bo już schodziły się małe głodomory. Zawsze samodzielnie przygotowywaliśmy małe posiłki, obiad na szczęście przyjeżdżał, bo posiłki dla 60 osób to nie lada wyzwanie.
Początkowo dzieci traktowały nas nieco obco, zwłaszcza, że nie potrafiliśmy ich dobrze zrozumieć, jednak szybko bariera zniknęła i nawet język nie stanowił problemu.
Dni były podobne do siebie, ale jednak zawsze różne. Największą atrakcją pierwszych dni była batuta, czyli trampolina. Każdy chciał skakać, więc trzeba było pilnować kolejki i ilości osób w środku. Nie ma się co dziwić, sami wolontariusze korzystali z chwili, gdy nie było dzieciaków i bawili się niemalże lepiej.
Co dzień były inne zajęcia, czasem spacer, wyjście na plac zabaw, czy rzekę, później plastyczne zabawy. Zdarzały się też zajęcia wyjątkowe jak np. dzień brudu, malowanie twarzy czy ekologiczny pokaz mody. Podczas tych codziennych, zdawać by się mogło prozaicznych zajęć, uczyliśmy się wzajemnie, my od dzieci a one od nas, jak chociażby dzielenia się podczas pieczenia kartoszków, które dało dużo radości.
A jakaż była radość dzieci, kiedy podczas malowania twarzy, to my pozwoliliśmy im stworzyć arcydzieła na naszych buziach! Albo spryskać nas wodą! Natomiast kiedy widziały jak pracujemy, zmywamy naczynia czy przygotowujemy jeden z posiłków, przychodziły i pytały czy mogą nam pomóc. A nam rosły serca, bo wiedzieliśmy, że mogłyby się po prostu bawić.
Wieczorem dzieci trzeba było umyć w miarę sprawnie, co wbrew pozorom nie jest łatwym zadaniem, zwłaszcza, że wtedy każde jest duże i ono chce samo, a to się równa długo. I nie zawsze każdy chciał wejść do łóżka i grzecznie leżeć przy zgaszonym świetle, a niekiedy wśród mroku rozlegał się cichy płacz, bo choć i w dzień się tęskni, noc potęguje odczucia i trzeba było przytulić i pogłaskać po głowie, choć wiadomo, że się mamy nigdy nie zastąpi. Zupełnym wieczorem, kiedy wszyscy nasi podopieczni leżeli w łóżkach, my wolontariusze mieliśmy jeszcze zebranie. Omawialiśmy co było dobre, a co poszło nie tak i z czym mieliśmy największy problem oraz ustalaliśmy plan na kolejny dzień. Tak właśnie upływały dni. Na weekend dzieciaki wracały do domów. A my do domu św. Marcina, do ojca Miszy.
Po pierwszym tygodniu, gdy wróciliśmy do Fastowa ojciec Misza oprowadził nas po nowo powstałym budynku domu św. Marcina De Porres, choć jeszcze niedokończony, zachwycił nas swoim ogromem, jak bardzo był przemyślany i jakie miał przed sobą jeszcze możliwości. Ojciec Misza ma głowę pełną pomysłów, jednym z nich jest restauracja, którą otworzył. Jest to miejsce, które daje pracę wielu osobom, gdzie mogą przyjść mniej zamożne osoby, dobrze zjeść (śmiem twierdzić, że jedzenie mają lepsze niż w niejednej popularnej restauracji) i miło spędzić czas, ponieważ jest to stylowo urządzone miejsce, z kącikiem dla dzieci i do tego katolickie (nie, nikogo nie wyrzucają za wyznanie, ale niedziela zawsze jest wolna, a w przeciwieństwie do innych lokali tutaj nikt katolików, którzy są mniejszością, nie obraża).
Z drugiej strony budynku jeszcze wtedy nie otwarte nowiutkie klasy, pokoje, ale i miejsca zupełnie zachwycające jak pokój do rehabilitacji osób z autyzmem czy uprząż do stymulacji pracy mięśni, a także sala do hydrorehabilitacji, a w niej wanna, którą ojciec uzyskał poprzez zagraniczne kontakty, coś co zagranicą miano wyrzucić, ponieważ są już nowsze modele, w tym miejscu będzie spełniać kluczową rolę.
Ojciec Misza mówi, że to miejsce jest szczególnie ważne, ponieważ na Ukrainie nie ma świadomości w tematach chorób jak autyzm czy zespół Downa, dzieci z takimi schorzeniami są spisywane na straty, zaniedbywane, uważane za niepotrzebne, a to miejsce ma udowodnić, że to nieprawda. Rodzice mają przychodzić na zajęcia, aby zmienić swoje myślenie i spróbować zrozumieć własne dziecko.
Kiedy oglądnęliśmy już wszystkie sale (jak grota solna, czy specjalna sala do stwierdzania zaburzeń, sala brudu a także pokój zabaw z wielkim ogromnym basenem kulkowym) ojciec mówi, że chciałby pokazać nam coś jeszcze, co nie jest skończone, ale jest bardzo ważne dla niego i to widać, bo świecą mu się oczy. Kiedy prowadzi nas po schodach i pomieszczeniach w stanie pełnego remontu do pomieszczenia na poddaszu, nagle wszyscy przystają z otwartymi buziami. Przed nami wielkie półokrągłe okno. Robi niesamowite wrażenie. Reszta jest w rozsypce, ale ojciec opowiada nam z wypiekami jak właśnie w tym miejscu już niedługo będzie kaplica, jak ją planował i udało się. A z okna będzie wspaniały widok, kiedy na jesień opadną liście. Będzie to miejsce, gdzie każdy może przyjść i porozmawiać w ciszy z Bogiem. Mówi to pełen szczęścia. I mógłby ktoś pytać skąd ten człowiek bierze tyle siły? Ale teraz wszystko staje się jasne.
Mnie dane było spędzić tylko tydzień na Ukrainie z dziećmi, i choć zdawałam sobie sprawę, że to niewiele, niczego nie żałuję i widziałam zmiany w dzieciach, które dają niesamowitą nadzieję. Kiedy dziecko, które na początku było agresywne, nawet cię ugryzło, później zupełnie jakby odmienione, pracuje z tobą i tworzy swoje dzieło z wielką radością, to daje wielką motywację i nadaje sens pracy.
Wciąż śledzę na Facebooku stronę Domu Św. Marcina De Porres i z uśmiechem obserwuję kolejne szalone zajęcia, w których uczestniczą dzieci, niektóre poznaję i wspominam wtedy krótkie chwile spędzone z nimi i jestem w ciągłym zachwycie nad zmianami i rozwojem, który się tam dokonuje.
Myślę, że tam jeszcze wrócę i Was także zachęcam.

Magdalena Adamczyk

Korzystając z tej witryny, zgadzasz się zaakceptować naszą Politykę Prywatności i Politykę Cookies
Translate »