Wszystko zaczęło się wieczornym wybudzeniem ze snu. W pierwszej chwili myślałem, że to od dwóch tygodni prześladujący mnie kaszel. Chociaż „podpisaliśmy” akt o nieagresji w czasie snu tzn. noc była na sen, a nie na wypluwanie z siebie hektolitrów mazi. Wszyscy mnie pocieszali, że to normalne w tym okresie, kiedy wieje suchy wiatr od Sahary. I faktycznie zauważyłem, że w czasie porannej mszy św. wiele wśród dzieci z internatu „szczeka” tak jak ja, tylko z drugiej strony ołtarza.
Tej pamiętnej nocy po chwili rozbudzenia stwierdziłem, że kaszel dotrzymał układu. To nie z jego powodu obudziłem się w środku nocy. Kiedy spuszczałem nogi na podłogę poczułem przenikliwy ból w prawym boku. Oświecenie, tak, to ten ból nie daje mi spać. Powoli zacząłem zastanawiać się co mogło być jego przyczyną. W pierwszej chwili przypomniała mi się historia blokady przewodów moczowych, którą przeżyłem w Kongo. Zimny pot wystąpił na moim czole na samą myśl o tym bólu, który wtedy przeżyłem i o drodze przez mękę, bo musiałem sam siebie odwieść do szpitala (ok. 45 km). Chwila zimnej kalkulacji, nie, to nie jest ten sam ból i źródło tego bólu też nie w tym samym miejscu. Spokojnie wstałem zrobiłem małe kółeczko po pokoju, nie jest aż tak groźnie jak myślałem. Po chwili zasnąłem ponownie.
W tym tygodniu byłem odpowiedzialny za odprawienie mszy św. w Biro, czyli na miejscu. 5.30 wstawanie, toaleta, modlitwa brewiarzowa – Jutrznia, 6.15 włączenie dzwonów, otwarcie kościoła i msza św. 6.45. W rytmie tych wydarzeń zapomniałem o bólu, który został przesunięty na dalszy plan. W liturgii Słowa bardzo osobiście zabrzmiała mi prośba trędowatego skierowane do Jezusa: ”Jeśli chcesz możesz mnie oczyścić” (Łk 5,12)! W duszy dobijało się wołanie: Panie, a co ze mną?! Kiedy wróciłem do siebie czułem się dziwnie osłabiony, ponieważ po obiedzie program miałem wypełniony. Najpierw wyjazd do wioski oddalonej 5 km od nas, aby omówić rekonstrukcję wspólnoty chrześcijan, a później uczestniczenie w spotkaniu wspólnoty z jednej z dzielnic naszej misji, postanowiłem się trochę położyć. Jednak nie mogło to trwać dość długo, bo ból zaczął się nasilać. Wiele się nie zastanawiając podreptałem na misję, żeby spotkać się z współbratem ks. Rafałem. Kiedy skończyłem opowiadanie historii bólu, kazał mi wrócić do siebie, a sam poszedł negocjować wypożyczenie samochodu, bo nasze auto wraz z ks. Stanisławem znajdowało się w Porto Novo na południu kraju. Oczywiście była też możliwość podróży motocyklem, nawet zażartowałem, że krowy tutaj wożą na bagażniku, to i mnie dowiezie. Jak się później okazało całe szczęście, że ks. Rafał nie uległ regionalnemu sposobowi na życie. Za kilka minut mieliśmy samochód do dyspozycji i mogliśmy wyruszyć w stronę szpitala, który znajduje się ok. 30 km od naszej misji. Za kilka minut dotarliśmy do szpitala św. Ojca Pio, należącego do naszej diecezji.
Szpital nowy, niedawno oddany do użytku (dwa lata temu). Chociaż godzina była już południowa to mimo ogólnej pustki w szpitalu lekarz dyżurny był na służbie. Młody człowiek, przed rozpoczęciem specjalizacji. Ból się potęgował. Rozpoznanie wstępne zapalenie wyrostka. Zawsze zastanawiałem się po co taki nam został ogonek; czemu on służy, tyle z nim kłopotu. Jednak żeby być pewny diagnozie, lekarz kazał mi zrobić egzamin krwi i ekografię.
W laboratorium pobrania krwi jeden pielęgniarz i czterech asystentów. Okiem zalęknionego i niehonorowego dawcy krwi zauważyłem niezgrabne ruchy przyuczających się do zawodu, poprosiłem Pana, żebym nie był ich pierwszym pacjentem, w którego będą się wkuwają. Pan mnie wysłuchał. Pielęgniarz sprawnie się ze mną obszedł, opuścił mi tyle, ile trzeba było (nie była błękitna tylko taka przepisowo czerwona), a ja w duchu podziękowałem Panu za sprawnego „operatora akcji”.
Modlitwa moja spotęgowała się, kiedy obserwowałem praktykantkę, jak mi zakładała opatrunek. Ile razy na ziemię upadła jej wata, a już nie wspomnę, że z plastrem walczyła jak Shrek ze smokiem. Kiedy wyszedłem z gabinetu sam sobie poprawiłem opatrunek, żeby być pewny, że za chwilę nie będę miał krwi na nogawce. Inna przyuczająca się zaprowadziła mnie do budynku, gdzie znajdował się aparat do ekografii. Położono mnie na kozetce, a ja z niedowierzaniem, że to urządzenie zadziała, patrzyłem na ruchy lekarza. Lekarz musiał być innej narodowości, bo nie miał akcentu benińskiego. No cóż w tym momencie nie akcent był najważniejszy tylko umiejętności. Początek badania zaczął się od reprymendy w stronę asystenta, że nie ma wystarczająco żelu do badania. Muszę się przyznać, że to wywołało na mojej twarzy uśmiech, bo pomyślałem sobie, że teraz lekarz splunie mi na brzuch i będzie robił badania tym „domowym sposobem”. Jednak asystent bardzo szybko wydobył z zakamarków prawie czterolitrowy zbiornik z żelem i lekarz przystąpił do badania.
Nowy szpital, ale ten który go projektował był prawdopodobnie potomkiem Szkota. Pomieszczenie tak małe i niefunkcjonalne. W gabinecie, gdzie mnie badano, oczywiście była kozetka, na której spoczywało moje szlachetne ciało; dwa urządzenia do ekografii jakiś stoliczek i tym sposobem lekarz nie mógł już usiąść na fotelu do obsługi urządzeń tylko siedział ze mną na kozetce. Miałem obawy w czasie badania, czy lekarz nie ma jakiś przykrych wspomnień i doświadczeń z białą rasą. Kiedy odnalazł miejsce, epicentrum bólu, to z uporem maniaka wracał w to miejsce, naciskał i z uśmiechem pytał mnie: To tu!? A ja przez zaciśnięte zęby i kuląc w konwulsji nogi odpowiadałem: Tak to miejsce! Za każdym razem głośniej, bo pomyślałem, że może trochę głuchawy. I tym razem Pan się nade mną zlitował, bo wyłączyli prąd. Lekarz podszedł do okna i zaczął reklamować włączenie agregatu na choćby jeszcze z dziesięć minut. Po piętnastu minutach znaleziono „operatora” Maurice’a, który pozwolił na dokończenie moich tortur.
W ciągu tego zamieszania, przypomniała mi się scena, jak byłem w szpitalu w 1995 roku w Kinshasie. Kiedy czekałem na kozetce na badanie ekograficzne tak jak teraz, lekarz, który uruchamiał urządzenie uczynił to śrubokrętem, bo nie było włącznika. Poszły iskry i wszystko zadziałało. Po interwencji „operatora”, lekarz mógł wydrukować potrzebne zdjęcia i z radością na twarzy, mówi mi: „Nie wiem co to jest, co powoduje ból. Na wyrostek mi to nie wygląda. Ale to nic, jutro powtórzymy badanie. Do jutra!” Z wynikami podszedłem do lekarza dyżurnego, szedłem już coraz gorzej, bo ból się nasilał. Lekarz powtórzył to samo co specjalista od dręczenia i zapytał czy chcę zostać na noc w szpitalu. Ja, naiwny spytałem, czy jak zostanę to ktoś się mną tu będzie zajmował, jakieś badania. Zrobił wielkie oczy: nie, raczej nie. Serdecznie mu podziękowałem za gościnność: Wolę przynajmniej na tę noc wrócić do domu.
Przepisał mi antybiotyk i środki przeciwbólowe, stwierdzając, że nie dostanę tego, ani w aptece przyszpitalnej, ani w miejscowości gdzie szpital się znajduje. To gdzie? – pytam. Trzeba jechać do miasta, po naszemu, wojewódzkiego i tam kupić. Bagatela 60 km. Ks. Rafał jak zobaczył, że zaczynam odczuwać coraz dokuczliwszy ból postanowił odwieźć mnie do domu i jak najszybciej przywieźć potrzebne lekarstwa.
W domu byliśmy o 15.00, lekarstwa o 20.00. W pozycji embrionalnej na łóżku przetrwałem ten czas oczekiwania. W sobotę nie byłem już w stanie odprawić porannej mszy św. Ks. Rafał o 7.30 wyjechał ze mną do szpitala, bo byliśmy umówieni z lekarzem jednym i drugim na godz. 8.00. Okazało się, że potrzebny był poślizg godzinny, aby się spotkać. No cóż, dobrze, że w ogóle przyszli, przecież była sobota. Tym razem, chyba faktycznie spieszyło się im do domu, zostałem obsłużony sprawniej. I lekarz radiolog też chyba nabrał do mnie zaufania, bo był delikatniejszy. I żelu nie brakowało.
Po badaniach, lekarz stwierdził, że widzi dzisiaj wyraźnie to będzie zapalenie wyrostka, ale ostateczną decyzję o operacji podejmie lekarz-chirurg. No właśnie, gdzie on jest? Właśnie lekarz dyżurujący szuka go dzwoniąc na jego komórkę. Okazuje się, że chirurg dorabia w kilku szpitalach. Dojeżdża na umówione spotkanie, robi swoje, bierze zapłatę i dalej w drogę. Przypomniała mi się scena z dzieciństwa, kiedy raz w tygodniu na nasze podwórko między blokami przyjeżdżał „facet” furmanką i krzyczał: Garnki lutuje, noże ostrze… i jeszcze kilka innych usług. Możecie sobie wyobrazić to co ja: przyjeżdża lekarz chirurg Toyotą i krzyczy: wyrostki wycinam, kamienie nerkowe usuwam… i kilka jeszcze innych usług.
Lekarz podszedł do mnie i z zadowoleniem stwierdził, że umówił mnie z „objazdowym” chirurgiem na poniedziałek rano. „Proszę brać lekarstwa, a jak by się coś działo niebezpiecznego, proszę do mnie zadzwonić” – pożegnał mnie życząc spokojnego weekend’u.
Choroba pokrzyżowała nasze duszpasterskie spotkania i msze św. niedzielne. A ja dziękowałem Bogu, że mam współbrata, który nade mną czuwa. Przepisowo brałem „prochy”, żeby dotrwać do poniedziałku oraz w domowej komórce na rupiecie znalazłem laskę, po jakimś misjonarzu, co pozwoliło zmniejszyć ból kiedy wstawałem i chodziłem.
W niedzielę po mszy św. cała wspólnota przyszła mnie pozdrowić i życzyć szybkiego powrotu do zdrowia oraz zapewniali o modlitwie. Uśmiałem się jak mnie zapytano co mnie boli. Ja im mówię, że mam zapalenie wyrostka robaczkowego. Większość nie rozumie po francusku, dlatego znalazł się jeden bystrzejszy tłumacz i mówi im to samo w przekładzie na bariba. A oni patrzą na mnie i na niego oczyma niepewności o co chodzi, o jakiego robaka. I wtedy oświecony tłumacz, tak to obrazowo przedstawił, że myślałem, że mi się urwie żołądek ze śmiechu. I tym sposobem: ”Kali mieć się lepiej” pożegnaliśmy się, oczekując lepszej sposobności do spotkania.
Bóg dał mi na tyle sił, że poszedłem do kościoła i odprawiłem mszę św. Niedziela – Chrztu Pańskiego. Wieczorem czułem się fatalnie fizycznie, a także duchowo: osłabiony, obolały i z dręczącą świadomością, że ludzie potrzebują misjonarza zdrowego. Szukałem w moich przemyśleniach sensu tego doświadczenia. Choroba pokrzyżowała moje ludzkie plany działania i posługi. Ks. Rafał przyszedł do mnie na wieczorne nasze wspólne modlitwy. Brewiarz i różaniec w mojej duszy umacniały to co nazywamy: Ufność. Tak, Bóg wiedział ku czemu to wszystko służy. Kiedy zostałem sam w mojej głowie kłębiła się myśl – jutro ważny dzień w tym doświadczeniu.
Wyszedłem przed dom, odczuwając każdy postawiony krok w bólu, który się nasilał. Co za gwiaździste niebo. Tej nocy panowała cisza, nawet umilkł gitarzysta z pobliskiego baru, który zwykle o tej porze zaczyna swoje serenady, jakby wiedział, że potrzeba mojej duszy tej ciszy na rozmowę z Bogiem. Tak pięknego nieba wyścielonego migającymi gwiazdami można tylko doświadczyć w Afryce, no i w jednej z wiosek w województwie kujawsko-pomorskim, gdzie spędziłem dużą część mojego dzieciństwa.
To spojrzenie w nieskończoność rozświetloną milionami gwiazd zawsze pomaga mi w spotkaniu z Dawcą mego życia. W jednym momencie w mej duszy zrodziła się wyjątkowa modlitwa. Zacząłem rozmawiać z odeszły do wieczność w ostatnim czasie moim siostrzeńcem Damianem. Poprosiłem go o wsparcie przed Panem na ten jutrzejszy dzień.
Wróciłem do domu, wziąłem lekarstwo przeciwbólowe i nawet nie wiedziałem kiedy, a obudziły mnie dzwony na poranną mszę św. Umówiliśmy się z ks. Rafałem, że po mszy św. przyniesie mi Komunię św. i odmówi modlitwę Namaszczenia Chorych. Dziwne to uczucie kiedy w pewnym momencie staje się po drugiej stronie bariery. Sakrament chorych, który tak często udzielałem innym potrzebującym, teraz stał się moim miejscem spotkania z moim Bogiem uzdrawiającym. Niezwykłe uczucie.
Nauczeni doświadczeniem poprzednich dni nie spieszyliśmy się tym razem na wyznaczoną godzinę. „Kto wejdzie między wrony, kracze tak jak one”. Kiedy zajechaliśmy do szpitala ok. godz. 9.00 panowała wyjątkowa cisza. W polu widzenia pojawiali się co jakiś czas pielęgniarze spacerujący jak turyści na deptaku w Sopocie. Poszedłem do laboratorium, żeby oddać mocz do analizy. Oj naiwny, o tej porze, wszystko pozamykane. No, cóż czekajmy. Jednak kolejne minuty zapalimy w nas trochę nadziei, jak światełko w tunelu. Jeden ze spotkanych pielęgniarzy poinformował nas, że chirurg jest na wizycie u chorych. To już coś. Kilka minut później zadzwonił do mnie lekarz dyżurujący, że mimo święta jest w drodze do szpitala, żebym uzbroił się w cierpliwość. Uzbroił? Po tych kilku dniach byłem opancerzony cierpliwością jak niemieckie czołgi „Tygrysy”. Jakie święto? Wiedzieliśmy, że od wtorku zaczyna się coroczna uroczystość (Gani – tak się nazywa) dla plemienia Bariba, kiedy ich król wyjeżdża na koniu i ukazuje się z całym dworem. Ale dzisiaj w poniedziałek?!? popatrzyliśmy na siebie ze zdziwieniem. „Koniec języka za przewodnika”.
Zatrzymaliśmy pierwszą ze spacerujących pielęgniarek pytając o jakie święto chodzi. Okazało się, że oni też dowiedzieli się wczoraj wieczorem z telewizji, kiedy przypomniał o nim Prezydent Beninu. Święto o nazwie Mawlid an-Nabi, to święto muzułmańskie, dzień narodzin Mahometa. Problem ze świętami muzułmańskimi jest taki, że ich kalendarz nie koresponduje z ogólnie przyjętym, ponieważ jest określany fazami księżyca. No masz babo placek! Trochę z domieszką śmiechu i przerażenia zaczęliśmy kalkulować: dzisiaj święto Mahometa, jutro i po jutrze święto Króla, no to do czwartku:”cierp ciało, jakżeś chciało!!!”. Ał, ał… Trudno się zdecydować czy śmiać się czy płakać?
Niepoukładane myślenie przerwał przyjazd lekarza. Przepraszał za lekkie spóźnienie (prawie dwie godziny sic!). Zaprosił do gabinetu i poprosił o jeszcze chwilę cierpliwości, aby spotkać się z chirurgiem. Kiedy „wykonawca wyroku” pojawił się w drzwiach, rozbawił mnie stwierdzeniem: co cierpimy?! Przecedziłem przez zaciśnięte z bólu zęby: tak, od kilku dni. Nie patyczkując się dużo ze mną, rzucił mnie na kozetką i rozpoczął oględziny. A ja zacząłem jąkać przy kolejnych naciskach na bolące miejsca. Kiedy już siedzieliśmy twarzą w twarz. Lekarz stwierdził, że nie jest to, co mi „za ciemnotę” od kilku dni wciskali. Żadne wyrostki. Ten się ma jak najlepiej i oby tak dalej.
Co Bóg dał, człowiek niech nie wycina! Lekarz kazał mi oddać mocz do analizy. Oznajmiłem, że mam świeżutki, z porannego pobrania w słoiczku po najlepszych w Beninie konfiturach. Ale, no właśnie… Laboratorium jest zamknięte.
Pomyłka. Jeden telefon lekarza i już odnalazł się „zabłąkany rycerz” to znaczy laborant. Na odchodne lekarz pocieszył mnie, za godzinę poznamy prawdę. Wyobrażacie sobie jak każda minuta tej godziny była dla mnie ważna?! Po godzinie, nie wiarygodne, tym razem taka precyzja czasu, wow! Z wynikami analizy poszedłem na ogłoszenie wyroku. Rozświetlona uśmiechem twarz lekarza dodała mi nadziei, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Wyrok padł: piasek w moczowodach i z tym związana blokada, a w konsekwencji oczywiście ten okropny ból. „Na teraz dostanie ksiądz lekarstwa, a jak będzie ksiądz w Europie, to proszę udać się do urologa.” I tu mnie rozbawił. Urolog ma mnie przetestować i powiedzieć, jaką wodę mogę pić. Ha, ha… Tak powie mi, proszę pić Ostromecką i co? Z kontenerem Ostromeckiej przyjadę do Beninu? Tym razem, lekarz zaczął się śmiać. W klimacie wesołości rozeszliśmy się. A propos lekarza, był Kameruńczykiem. Ks. Rafał jeszcze raz musiał pokonać 160 km, żeby znaleźć przepisane lekarstwa.
Piszący te wspomnienia jestem już po pierwszej spokojnie przespanej nocy. Dziękując Bogu za cud zdrowia, troskliwego współbrata i za tych wszystkich, którzy modlą się za mnie. Proszę, jaka siła waszej modlitwy! Czy kiedykolwiek będę mógł Wam się odwdzięczyć?! Bóg zapłać!!!
„A moja dusza będzie radować się w Panu, będzie się weselić z Jego ratunku.” (Ps 35,9)
Już zdrowy – ks. Jarek