Pierwsza część listu: List z Papui.
Pierwsza rzecz, która mnie urzekła podczas mszy świętej to śpiew. Jak oni śpiewają?! No jest moc! Zwłaszcza dzieciaki, którym sprawia to wielką radość. Pozwala to zrozumieć, dlaczego ich śpiew tak mocno zapada w pamięć i „unosi”! Oni się po prostu cieszą, że są razem na mszy świętej. Ten śpiew towarzyszy im każdego dnia. Czy to w szkole, czy w pracy w polu, czy to łowiąc ryby, Kiriwińczycy lubią śpiewać. Wyjątkowe są wieczory, kiedy słychać śmiech i śpiew tych, którzy przeczesują pobliskie zarośla namorzynowe w poszukiwaniu małych rybek i krabów. I tak jest niemal każdego dnia. No chyba, że pada deszcz, to wtedy jest cicho… Nie taki deszcz straszny… I jak już jesteśmy przy deszczu, to w czasie mojego pobytu w Kirwinie było go dość dużo. Praktycznie nie było tygodnia bez deszczu, mimo że oficjalnie była to pora sucha w Papui. Ale po paru upalnych dniach taki deszcz to błogosławieństwo. Miałem pełne deszczówki zbiorniki, ludzie nie musieli się bać o plony, a dzieciaki miały przednią zabawę. Deszcz jest dla nich jak magnes. Nie usiedzą pod dachem. Aż miło było patrzeć ile radości sprawia im bieganie i granie w piłkę nożną na deszczu.
Jam
Jeśli chodzi o plony i uprawę warzyw na Kiriwinie to prym wiedzie jam. To nie tylko roślina – to część tradycji i kultury. Czas zbiorów jam to czas świętowania. Im większe zbiory, tym więcej świętowania. Istnieje wiele odmian, ale na Kiriwinie uprawiany jest tylko ten jadalny. Kształtem przypomina buraka pastewnego. I ten jest najpopularniejszy. Jednak najbardziej prestiżowy jest tak zwany „long yam” (długi jam). Kształtem przypomina przerośniętą marchewkę i może osiągnąć nawet dwa metry długości (przynajmniej taki był najdłuższy jaki tam widziałem). Takiego jamu się nie zjada, ale zawiesza na domu, żeby się pochwalić przed wszystkimi. Im dłuższy jam, tym większa duma i prestiż. Zazwyczaj najdłuższy jam zdobi dom wodza wioski. Wódz też ma największy i najbardziej ozdobiony „yam house” (tu przechowuje się te rośliny).
„Szef wszystkich szefów”
Pewne ozdoby zawieszane na „yam housach” mogą mieć tylko wodzowie, a są i takie, które mogą zdobić „yam house” jedynie tak zwanego „paramount chief” czyli „szefa wszystkich szefów” (taki Kiriwiński „Krzysztof Jarzyna ze Szczecina”). Taki „paramount chief” ma dość duże przywileje. Należą do nich: możliwość posiadania nieograniczonej liczby żon, rozstrzyganie wszelkich zatargów (nawet tych o ziemię, co jest sankcjonowane przez rząd), zawieszanie drobnych ozdób na „yam house”. Ta funkcja jest dziedziczna, lecz dziedziczy się ją nie po ojcu, ale po przodkach ze strony matki (dotyczy to całego prawa dziedziczenia). Tak więc kolejnym „szefem wszystkich szefów” na Kiriwinie nie będzie syn obecnego wodza, ale najstarszy syn jego najstarszej siostry (tak w skrócie można by to zobrazować). Dawniej w wierzeniach tradycyjnych, jak ludzie chcieli dobrą pogodę, by zebrać jam, to szli do wodza i prosili o nią. A co jak nie sprawdzało się i zamiast słońca jednak padał deszcz? Zawsze mieli na to jakieś wytłumaczenie. A to ludzie czegoś nie dotrzymali, a to „szef wszystkich szefów” jest w złym nastroju, itp.
Wodzowie
Pozostali wodzowie mimo, że nie mają aż tak dużej władzy, jak „paramount chief”, to są bardzo ważnym ogniwem społeczeństwa. Od nich zależy to, co dzieje się w wiosce i oni mają decydujący głos w wielu sprawach. Zazwyczaj też ludzie nie krytykują ich zdania. Piszę zazwyczaj, bo jak taki wódz przesadzi w używaniu swoich przywilejów i nadużyje władzy, to może się to dla niego źle skończyć. Wódz wioski Tokauawka został wygnany i nosi na karku bliznę po uderzeniu maczetą, gdyż pomiatał ludźmi i rządził niesprawiedliwie. Taki system z wodzami i podwładnymi pomaga uregulować wiele spraw w wiosce. Ale czasem bywa problematyczny. Przykładowo, jeśli ksiądz chce zrobić procesję, która by wyszła poza teren należący do misji, to musi poinformować wodza i uzyskać pozwolenie. Katechetą w wiosce może być tylko ten, kto pochodzi z rodziny wodza lub jest z nią powiązany. Nawet jeśli są ludzie bardziej nadający się na tę funkcję, nie można ich wybrać, bo jak sami Kiriwińczycy mówią „księże i tak nikt nie będzie ich słuchał”.
Rower
Duża pomocą w duszpasterstwie na Kiriwinie okazał się być rower. Oprócz niego mamy też starą 12-letnią Toyotę, ale nią jeździ ks. Homero. Niektórzy mówili, że dobrze by było mieć motor, ale jak dla mnie rower jest idealny. Po pierwsze, nie trzeba go tankować. Po drugie ma tańsze części. Po trzecie sam mogę sobie go naprawić. I w końcu, wcale niewiele dłużej schodzi dotarcie gdzieś na rowerze niż motorem. Do najdalej położonej kaplicy w Luji miałem tylko jakieś 40 minut pedałowania. Pamiętajmy, że Kiriwina jest niemal całkowicie płaską wyspą, więc jazda rowerem nie jest ciężka. Utrudnieniem są tylko kamienie na drodze.
Lokalny ekumenizm i oportunizm
I tak, dzięki rowerowi, w każdą niedzielę byłem stanie odprawić
trzy msze święte. Pierwsza z nich miała miejsce zawsze w Gusawecie (w głównej
kaplicy). Następnie, w dwóch kaplicach „dojazdowych”. Do domu wracałem
najwcześniej po 15:00, najpóźniej około 17:45, żeby zdążyć na adorację
Najświętszego Sakramentu, która zaczynała się po godzinie 18:00. Te 15 minut
były czasem na szybki prysznic i zabranie kilku lampek solarowych, żeby nam nieco
rozjaśnić mroki kaplicy.
Mroki, bo w Papui zmrok zapada po 18:00 i tak jest cały rok z małymi różnicami. Adoracje, które w Gusawecie mamy w każdy piątek i niedzielę są przygotowywane przez siostry Reparacjonistki, których charyzmatem jest wynagrodzenie zniewag wyrządzonych Jezusowi w Najświętszym Sakramencie. Nasza adoracja jest wypełniona recytacją różnych modlitw przebłagalnych, różańca (w niedziele), koronki do Bożego Miłosierdzia (w piątek), śpiewu i ciszy… Najwierniejszymi uczestnikami każdej adoracji są dzieciaki i co jest ciekawostką niektóre z nich nie są katolikami, ale należą do wspólnot protestanckich. Ot, taki lokalny ekumenizm w praktyce. Swoją drogą Kiriwińczycy są stanie zmienić swoją przynależność wyznaniową nawet kilka razy w życiu. Wszystko zależy od tego, z kim bardziej opłaca się trzymać. To z kolei, można powiedzieć, taki lokalny oportunizm…
Czas wolny
Niedziela to dzień intensywniejszej aktywności duszpasterskiej. Po porannej mszy św., każdy idzie do pracy w polu. Dopiero pod wieczór można coś zorganizować, czy to dla dzieciaków, czy dla dorosłych. Także miałem dużo czasu, żeby: posprzątać, zająć się parafialnym poletkiem z jam, posadzić paprykę, rzodkiewkę, pomidory, pomóc siostrom, odwiedzić Homero w Wapipi, poodwiedzać poszczególne wspólnoty, poznać lepiej ludzi, czasem pograć z nimi w piłkę nożną czy siatkówkę, dowiedzieć się więcej o ich zwyczajach oraz zwiedzić ciekawe miejsca.
Duchowy dziennik
Miałem też czas na czytanie i modlitwę. Zwłaszcza, kiedy było deszczowo i nie za bardzo można było ruszyć się z miejsca. Wtedy doświadczałem kartuskiego stylu życia, wypełnionego ciszą i lekturą duchową oraz modlitwą. To były takie prywatne rekolekcje, z których co ciekawsze myśli, zgodnie z dobrą praktyką seminaryjną, zapisywałem w swoim zeszycie. Swoją drogą kiedy przeczytałem co nieco z tego zeszytu, z czasów jeszcze seminarium (najstarszy zapisek w tym zeszycie jest z 2005 roku), sam byłem zaskoczony tym, co wtedy pisałem i jak przeżywałem niektóre sprawy… Bardzo polecam prowadzenie takiego „duchowego dziennika”. I choć po święceniach zapał do regularnych wpisów znacznie zmalał, to jednak zeszyt stale mi towarzyszył gdziekolwiek byłem (w Pabianicach, w Nowym Jorku, a teraz w Papui).
Prostota
Życie na Kiriwinie jest bardzo proste. Nie ma prądu, woda pochodzi z deszczówki, światło z baterii solarowych (wystarcza na kilka godzin jak się dobrze naładują w ciągu dnia). Do jedzenia „składka niedzielna” i to co sobie przywiozłem z Alotau, czyli głównie ryż. Mięso jest tylko w święta, ewentualnie konserwa. Nieraz jak sobie ugotowałem zupę to jadłem ją przez kolejne dwa dni… Ludzie często przynosili mi: banany, fasolę, pomidory i inne warzywa, owoce w zamian za ryż, sól, olej, cukier, zupki chińskie… Nigdy nie byłem głodny. Dwa posiłki dziennie w zupełności mi wystarczały a czasem było nawet tak, że po dobrym śniadaniu i na kolację nie miałem ochoty. Mój dziadek mówił, że: „z ryżu to siła dopiero po siedmiu latach”. Cóż, moje doświadczenie na Kiriwinie pokazało mi, że nie miał racji…
Żniwo, wprawdzie wielkie!
Trzy miesiące szybko minęły i trzeba było się pożegnać z Kiriwiną i wrócić do stolicy do Bomany, gdzie już oficjalnie zostałem wikarym w naszej parafii Najświętszego Imienia Jezus. W Papui wciąż potrzeb jest dużo, a robotników mało, więc polecam nasza misję Waszej modlitwie.
ks. Marcin Wróbel CM