Przejdź do treści

Mój dzień na misji

  • przez

Na początku października 2018 r. rozpoczęła się jedna z bardziej niezwykłych i bogatych w doświadczenia podróży w moim życiu. Z ramienia Stowarzyszenia MISEVI Polska razem z Olgą i Martą wyjechałam do miejscowości Fort Dauphin na Madagaskarze, by pełnić przez niemalże rok posługę jako świecki wolontariusz. Ja i Marta zajmujemy się głównie pracą z niepełnosprawnymi, prowadząc fizjoterapię z najuboższymi. A jak wygląda mój typowy dzień na misji?

5:30 

Budzi mnie śmiech zaraz koło mojego ucha. To jeszcze sen, czy już jawa? Przecież śpię sama w pokoju, zresztą, komu chciałoby się śmiać o tej porze? A może to pierwsze oznaki malarii? Czyżby w końcu dopadła i mnie? Uchylam jedno oko i staram się wybudzić mój mózg z resztek snu. No tak, jaszczurka. Jaszczurka stoi (stoi?) na ścianie zaraz obok mojego łóżka i śmieje się do rozpuku. Próbuję ją przegonić, wprawiając w ruch moskitierę, ale najwyraźniej jeszcze bardziej ją to rozbawiło. Dopóki nie przyjechałam na Madagaskar nie wiedziałam, że jaszczurki się śmieją. Wielu innych rzeczy również nie wiedziałam. Na przykład, że cynamon to drzewo. Karaluchy-endemity syczą, gdy chcesz je przegonić miotłą. Można powiedzieć „tak” brwiami, nie zmieniając wyrazu twarzy. A przynajmniej Malgasze potrafią.

6:29 

Dopiero zaczyna się dzień, a z nieba już leje się żar. Z jednej strony rozpoczynające się upały trochę męczą, ale z drugiej strony myślę, że w Polsce o tej porze wystawałabym nosem spod ciepłej kołdry płacząc, że muszę wstać i przeżyć szok termiczny. Jest dobrze. Podążam do kaplicy w japonkach i koszulce dziarskim krokiem (o tyle na ile można iść dziarskim krokiem o 6:30). W kaplicy klerycy rozpoczynają już poranne śpiewy i za chwilę rozpocznie się Msza Święta. Po kilku miesiącach jestem już w stanie uczestniczyć w niej czynnie, odpowiadając z książeczką w ręku na większość tekstów po malgasku. Podczas Ewangelii pomagam sobie polskim tłumaczeniem (błogosławieni wolontariusze, którzy zostawili tutaj polskie Pismo Święte – dziękuję Wam!), podczas śpiewów uśmiecham się ładnie do brata siedzącego obok, by otworzył mi śpiewnik na odpowiedniej stronie i staram się wymówić w tym samym tempie co Malgasze zlepek słów, który widzę przed sobą. Jeśli myślicie, że będąc na kontynencie afrykańskim doświadczam śpiewów z bębnami i innymi tradycyjnymi instrumentami to odpowiadam: a gdzie tam! W pierwszym rzędzie wodzirejem-organistą” jest jeden z kleryków i przygrywa na keyboardzie, używającdisco-podkładów”. Nie do końca odpowiada to może mojej estetyce (szczególnie, gdy tonacja śpiewających i grających znacznie się różni), ale każdego dnia zachwycam się tym, że tu KAŻDY włączając się we wspólny śpiew czynnie uczestniczy w liturgii. Fascynuje mnie też to, że na całym świecie Msza Święta ma taki sam schemat. Mało kiedy czuję tak namacalnie, że Kościół jest jeden (jak głosi Credo), niż wtedy, gdy mimo tego, że nie rozumiem większości wypowiadanych w chwili obecnej słów przez kapłana, wiem dokładnie w jakim momencie Eucharystii jesteśmy i co się właśnie dzieje. Niesamowite.

7:02 

Wychodzimy z kaplicy i ustawiamy się w kręgu, podając sobie po kolei ręce, mówiąc Dzień Dobry, Salama, Buongiorno albo Guten Tag. Uwielbiam ten moment. Wtedy z kolei odczuwam namacalnie, że Kościół jest powszechny i tworzy go wspólnota ludzi. Ludzi, którzy mogą zajmować różne pozycje społeczne, być w różnym wieku, pochodzić z innego kraju, ale w tym momencie stają obok siebie i są rodziną. Najbardziej różnorodną, szaloną i niezwykłą rodziną na świecie, bo która normalna rodzina ma Boga za Ojca?

Tutaj odczuwam namacalnie, że Kościół jest powszechny i tworzy go wspólnota ludzi.

8:30 

Z napełnionymi po śniadaniu żołądkami ruszamy zacząć pracę w salce fizjoterapii. Każdego dnia z lekkim niepokojem zastanawiam się: czy dziś przyjdzie kolejny pacjent? Czy będziemy potrafiły mu pomóc? Czy zrozumiemy co do nas mówi? I czy my znajdziemy odpowiednie słowa, by poprowadzić terapię, odpowiedzieć na pytania, same jakieś zadać? Każdy dzień fizjoterapii w Marillacu to lekcja.

Lekcja pokory – gdy okazuje się, że moje doświadczenie i wiedza są za małe albo gdy widzę ludzkie cierpienie, któremu nie jestem w stanie zaradzić.

Lekcja wiary – gdy patrząc na to cierpienie zadaję sobie pytanie „dlaczego?” i nie potrafię znaleźć na nie odpowiedzi.

Lekcja radości – gdy cieszę się z tego, że po miesiącu pracy z dziewczynką w końcu udało mi się znaleźć z nią nić porozumienia, albo gdy mogę odkryć w sobie artystyczny zew i namalować chmurę na ścianie, by upiększyć salę do ćwiczeń.

Lekcja cierpliwości – gdy staramy się wytłumaczyć rodzicom dziecka swoim nawet nie podstawowym malgaskim, jak prawidłowo ćwiczyć z dzieckiem w domu lub gdy gimnastykujemy się na wszystkie strony, by pokazać pacjentowi o co nam dokładnie chodzi w wykonaniu tego ćwiczenia.

12:45 

Upragniony czas – poobiednia sjesta. W teorii czas odpoczynku. Jak dobrze pójdzie to może uda mi się poleżeć i poczytać książkę? Albo zdrzemnąć godzinkę? O nie! Przecież zapomniałam, że muszę zrobić pranie. Szykuję więc miski z wodą, proszek, ubrania i zasiadam do ręcznego prania. Czasami mam wrażenie, że moje ubrania nie są do końca wypłukane, ale jak pomyślę, że mam zmienić kolejny raz wodę i kolejny raz wyrznąć wszystkie te koszulki, to przestaje mi to przeszkadzać. Patrzę na zegarek – 13:40?! Błogosławiona pralka, do której tylko się wrzuca ubrania i można wyjść z łazienki! Będąc na Madagaskarze doceniam tak oczywiste dla mnie rzeczy w Polsce jak bieżąca woda w kranie, woda pitna dostępna na każdym kroku, kurek w kuchence gazowej, dostępny w aptece dobrej jakości bandaż elastyczny. Wywieszam pranie na sznurek, siadam na chwilę rozkoszując się chwilą przerwy i wracam na 14.00 do salki.

16:00 

Koniec fizjoterapii na dziś. Na drodze tych kilkudziesięciu metrów, które dzielą nasz dom od sali do fizjoterapii, chociaż raz odpowiem na pełne uśmiechu okrzyki dzieci: Salamooo Tereza!, odmacham komuś na powitanie lub odkiwam głową. I tak za każdym razem. Może w Polsce częściej byśmy się uśmiechali, gdyby tak każdy na ulicy czasem się uśmiechnął do obcej osoby i zaczepił: Dzień dobry! Co tam u ciebie? Chociaż ja sama pewnie zaczęłabym się zastanawiać kim jest ta osoba, skąd ją znam i… o co jej tak naprawdę chodzi?

18:30 

Modlitwy wieczorne. Szczerze? Czasem po całym intensywnym dniu nie chce się już na nie iść. Ale ostatnio zaczęłam doceniać te pół godziny wyciszenia i osobistej modlitwy. To czas, kiedy mogę na Niego spojrzeć i podsumować dzień. Zadać trudne pytania i udawać, że nie słyszę odpowiedzi, bo czasem one też są trudne. Spytać o to czemu tu jestem, kim właściwie jestem, co ze mną będzie. A czasem (a nawet bardzo często) po prostu pomilczeć. I przypomnieć sobie może nie tyle dlaczego, ale dla KOGO tu jestem. Przypomnieć sobie o Nim. Bo wbrew pozorom, mimo tego, że to przecież wolontariat misyjny, z ramienia chrześcijańskiego stowarzyszenia, w sercu katolickiego Zgromadzenia, to w ciągu dnia, w wirze codzienności, łatwo zapomnieć o istocie tego wszystkiego – o tym, że w centrum każdego mojego działania ma być Bóg i drugi człowiek.

22:20 

W Polsce chodzę spać nie wcześniej niż o północy, tutaj zamykają mi się oczy w sumie zaraz po kolacji. Jeśli mamy siłę to pewnie zagramy z dziewczynami przed snem w jakąś grę albo rozgadamy się przy stole. Jeśli nie, każda legnie w swoim łóżku. Mija kolejny dzień, a nawet miesiąc! Zasypiam i myślę sobie, że dobrze tu być. Z tymi ludźmi, w tym miejscu, z tą jaszczurką wędrującą po ścianie i żabą przyklejoną do szyby w oknie pokoju. I nie mogę się doczekać co przyniesie kolejny dzień.

Teresa Zmaczyńska

Korzystając z tej witryny, zgadzasz się zaakceptować naszą Politykę Prywatności i Politykę Cookies
Translate »