Nieprawdą jest, że dzisiaj brakuje autorytetów, ludzi, których można naśladować w ich poświęceniu się Bogu i służbie człowiekowi. Szczególne pojęcie znaczenia misyjnego wymiaru Kościoła miał kard. Adam Kozłowiecki SJ. Według niego być misjonarzem „znaczy przede wszystkim, że trzeba iść do ludzi, by ich zbliżyć do Pana Boga. Trzeba uczyć ich prawdy i wiary; kłaść nacisk na wiarę. Tłumaczyć, co to znaczy wierzyć, bo wiara to nie wiedza, ale otwarcie się na Boga, na Jego sprawy i Jego plany. To uznanie i przyjęcie miłości, i uznanie władzy Pana Boga wobec każdego człowieka”.
UPARTY SYN
Kardynał Adam Kozłowiecki SJ urodził się 1 kwietnia 1911 roku w Hucie Komorowskiej. Był synem Adama i Marii z Janochów, ziemiańskiej arystokratycznej rodziny. W 1921 roku zetknął się z Towarzystwem Jezusowym. Do 1925 roku uczęszczał w Chyrowie do Zakładu Naukowo-Wychowawczego św. Józefa, gdzie uczył się właśnie pod okiem jezuitów. Wykształcenie na poziomie gimnazjum zdobywał także u jezuitów w Poznaniu (w latach 1926-1929). Pozostając pod wpływem duchowości św. Ignacego Loyoli, w dniu 30 lipca 1929 roku wstąpił do Prowincji Małopolskiej Towarzystwa Jezusowego i nowicjat odbył w Brzozowie. Jego ojciec nie pochwalał tej decyzji, gdyż pragnął, aby syn podjął studia na uniwersytecie w Louvain w Belgii. Próbował wpłynąć na zmianę decyzji syna i posunął się nawet do tego, by poprosić o interwencję ówczesnego Prymasa Polski Augusta Hlonda. Sam Adam stanowczo upierał się przy swojej decyzji i ojciec musiał ustąpić. Nakazał jednak, by syn sądownie zrzekł się praw majątkowych, co Adam uczynił. W ten sposób pozbawiony został wszelkich dóbr materialnych.
PILNY STUDENT
Swoje studia odbył na Wydziale Filozoficznym Towarzystwa Jezusowego w Krakowie (1931/32) oraz na Wydziale Teologicznym Bobolanum w Lublinie (1933/37). W dniu 24 czerwca 1937 roku z rąk biskupa Karola Niemiry przyjął święcenia kapłańskie. Śluby wieczyste złożył dopiero po zakończeniu wojny, w Rzymie 15 lipca 1945 roku. Oprócz wszechstronnego wykształcenia teologicznego kardynał Adam Kozłowiecki miał talent do nauki języków, co później było mu bardzo pomocne. Na skutek nietypowego życia (biskup, misjonarz, więzień) znał aż dziewięć języków. Jak sam wspominał: „Angielski i francuski znam z domu, łacinę ze szkół, niemiecki z obozów koncentracyjnych, włoski i hiszpański z czasów powojennych. Do tego języki zambijskie: lenje, bemba i tonga”.
WIĘZIEŃ „W PANU”
Zaraz na początku wojny (10 listopada 1939 r.), już jako młody kapłan-jezuita, został aresztowany przez Gestapo. Całą wojnę spędził w więzieniach i obozach: najpierw w Krakowie przy ul. Montelupich (1939-1940), następnie w Wiśniczu koło Bochni (1940), od czerwca do grudnia 1940 roku przebywał w obozie koncentracyjnym w Auschwitz z numerem 1006, a następnie do końca wojny (do 29 kwietnia 1945 r.) w Dachau z numerem 22187. Pomimo strasznych okoliczności, w których się znalazł, nigdy nie opuszczało go poczucie humoru. Podczas pobytu w Dachau, wspominał: „Marzyłem nieraz o wyjeździe za granicę i od teraz marzenie moje się spełniło, choć w nieco odmiennych warunkach, niż to sobie roiłem. Jechałem za granicę, „na zachód…”. I to bez paszportu, bez żadnych trudności dewizowych, bez obciążania kasy Prowincji!”. Owo poczucie humoru wypływało z jego niezwykłej ufności w Bogu i wierności kapłaństwu. W swoich wspomnieniach napisał wówczas: „Wiara w Boga i jego sprawiedliwość zmusza mnie do wiary w zwycięstwo dobra. Bóg nie pozwoli zbrodniarzom zatriumfować nad światem, Przypomniałem sobie strzelanie do figur w kościele. Przecież oni walczą nie tylko z ludźmi, ale i z Bogiem”. Nie oznaczało jednak, że nie było w nim także lęku, jak sam wspominał: „Strasznie męczy ten ciągły strach, napięcie nerwowe, niepewność nie tylko jutra, ale nawet dnia dzisiejszego. Oby się to już raz wszystko skończyło. Co oni tam znowu dzisiaj od nas mogą chcieć? Polecam się Panu Bogu i wszystkich nas”.
„Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz?” (Rz 8, 35).
Czas pobytu w więzieniach i obozach miał dla niego szczególne znaczenie. Nazywał go, z dozą humoru, „pięcioletnimi wakacjami, które zafundował mu Adolf Hitler”. To właśnie w takich warunkach dojrzewało jego misyjne powołanie. O cierpieniu, prześladowaniach i głodzie, jakie przyszło mu przeżyć podczas okupacji, mawiał, że to było najlepsze przygotowanie do trudów życia w Afryce. Jak sam wspomina: „W Auschwitz i Dachau przekonałem się, że nienawiść jest rzeczą nie tylko zbrodniczą, ale także bezsensowną. Właśnie tutaj, w tych nieludzkich warunkach obozu koncentracyjnego, uświadomiłem sobie tę głęboką prawdę, że każdy człowiek jest moim bratem, ponieważ jesteśmy dziećmi jednego i tego samego Ojca – Pana Boga. Tu nauczyłem się mieć w nienawiści nienawiść i samemu bronić się przed nienawiścią do kogokolwiek, nawet do mego brata w mundurze, który mnie nienawidził i męczył”. W najcięższych chwilach zachowywał pogodę ducha, bo z wiary i modlitwy czerpał męstwo nadprzyrodzone.
MISJONARZ
Po wyzwoleniu obozu pojechał do Rzymu, gdzie jak już zostało wspomniane wcześniej, złożył wieczyste śluby zakonne. Również wtedy zgłosił się na wyjazd do polskiej misji w Rodezji Północnej (Republika Zambii). Najpierw został kierownikiem szkół misji Kasisi, co wiązało się z rozwiązywaniem kłopotów finansowych, a następnie kapelanem centrum szkolenia inteligencji dla Rodezji Północnej. Do misji, gdzie posługiwał, należało 30 szkół, do których można było dotrzeć pieszo lub rowerem. Jego serdeczność, komunikatywność oraz niezwykłe poczucie humoru zjednały mu miejscową ludność i ułatwiły pracę misyjną. Wszędzie przyjmowano go życzliwie. Otwarty na nowe doznania, by móc lepiej wejść w życie społeczności misji, nauczył się zwyczajów Zambijczyków i zaakceptował ich mentalność. Wspominał: „Żeby zacząć rozmowę, trzeba było najpierw słuchaczy rozbawić, zyskać ich sympatię, a dopiero potem można podejmować poważne tematy. Nie można było zacząć rozmowy prosto z mostu”.
Ks. Adam nie posiadał teoretycznego przygotowania misyjnego, ale doskonale sobie radził. Dzięki pomocy Afrykańczyków nauczył się języka lenje i gorliwie podejmował różne prace na misji. Dużo wędrował, odwiedzając wioski należące do misji. Żył „na walizkach”. Oprócz zarządzania szkołami został także dyrektorem Apostolstwa Modlitwy. Głosił kazania, rekolekcje, przygotowywał wiernych do przyjęcia sakramentów świętych. Zorganizował bibliotekę. Nigdy nie unikał pracy fizycznej. Wspominał wówczas: „Zbyt często czytam lub słyszę, że Afrykanie są głupi, leniwi i nieuczciwi. Przede wszystkim wszelkie uogólnienie jest niesprawiedliwe, fałszywe i krzywdzące. Co do głupoty i lenistwa, to w każdym kraju i na każdym kontynencie tego nie brak, a jak chodzi o nieuczciwość, to jeszcze nie dorośli do tego, co poza Afryką się dzieje. Lenistwo rodzi się raczej z beznadziejnej biedy. Wielu przyzwyczaiło się do życia prymitywnego, a praca się nie opłaca”.
W 1950 roku misja rodezyjska została podniesiona do rangi wikariatu apostolskiego, a ks. Adam Kozłowiecki SJ został mianowany administratorem apostolskim. Wspominał wówczas: „Zwiększyła mi się tylko liczba kłopotów, bo zamiast dbać o Kasisi, musiałem dbać o całą dzisiejszą archidiecezję. Trzeba było budować szkoły, szpitale, kościoły, seminarium – wszystko. Nie było ludzi, sprzętu, pieniędzy, dosłownie niczego”. W Mpimie, 1 sierpnia 1952 roku, otworzył małe seminarium. Pierwszy seminarzysta został wyświęcony dopiero w 1968 roku, ale w 1973 roku seminarium to zostało przekształcone w wielkie krajowe seminarium duchowne.
Czuję się tu jak słoń w składzie porcelany. Moją misją jest busz.
BISKUP – ZNACZY „WIĘCEJ PRACY”
Zaangażowanie misyjne ks. Adama zostało „wynagrodzone” mianowaniem w dniu 4 czerwca 1955 roku na biskupa tytularnego Diospolis Inferior i wikariusza apostolskiego Lusaki. W tym samym roku (11 września 1955 r.) z rąk abpa Jamesa Roberta Knoxa przyjął święcenia biskupie z mottem w herbie „In nomie Domini”. Cztery lata później, po ustaleniu przez papieża Jana XXIII niezależnej prowincji kościelnej z siedzibą w Lusace w Północnej Rodezji obejmującej siedem diecezji, bp Adam Kozłowiecki został 12 lipca 1959 roku podniesiony do godności arcybiskupa metropolity Lusaki. Swoją nominację wspominał żartobliwie: „Miałem świetne kwalifikacje, by być biskupem: żadnego przygotowania i sześć lat kryminału”.
W swojej pracy biskupiej przyczynił się do tworzenia struktur tamtejszego Kościoła, popierał ruch niepodległościowy Zambijczyków, a także podjął walkę z rasizmem. W 1958 roku w imieniu episkopatu Północnej Rodezji zredagował list pasterski, poświęcony równości rasowej i sprawiedliwości społecznej. Z chwilą uzyskania przez Zambię pełnej suwerenności (24 października 1964 r.) zaczął ubiegać się o zwolnienie go ze stanowiska arcybiskupa metropolity. Uważał bowiem, że w zaistniałej nowej sytuacji, stanowisko to powinien uzyskać rodowity Zambijczyk.
MISJONARZ NIEZŁOMNY
W 1969 roku uzyskał zwolnienie i jako emerytowany biskup oddał się całkowicie pracy misyjnej. Stwierdził wówczas: „Nie jestem kanarkiem, by siedzieć w pięknej klatce. Wracam do swoich”. Wrócił więc na placówki misyjne jako duszpasterz. Cieszył się, że może być blisko ludzi. Najpierw pracował w Chikuni, potem przez 18 lat w bardzo trudnej misji w Chingombe, a od 1989 roku był kapelanem szkoły średniej i proboszczem w Mulungushi. 15 lat opiekował się parafią Mpunde jako wikariusz. Mimo podeszłego wieku był pełen sił i prowadził aktywne duszpasterstwo: bierzmował, głosił kazania i prowadził rekolekcje, udzielał sakramentów świętych. W sumie na kolejnych sześciu trudnych misjach pozostał przez niemal 40 lat. Od misji nie zdołał odciągnąć go nawet papież Jan Paweł II, który w 1998 roku mianował go kardynałem. Papież chciał w ten sposób podkreślić niezwykłe zasługi dla ewangelizacji Afryki arcybiskupa Adama oraz pozostałych polskich misjonarzy i misjonarek, jak również oddać hołd pokornemu, byłemu więźniowi obozów zagłady. Sekretarz Jana Pawła II, kard. Stanisław Dziwisz wspomina, że kardynał Adam podziękował szczerze Ojcu Świętemu za ten gest i napisał przy tej okazji Janowi Pawłowi II, że: „jezuici nauczyli go, jak być zakonnikiem i księdzem, ale nie nauczyli go, jak być kardynałem”. Po uroczystym konsystorzu w Watykanie świeżo ustanowiony kard. Adam Kozłowiecki SJ stwierdził z całą pewnością: „Czuję się tu, jak słoń w składzie porcelany. Moją misją jest busz”. I wrócił do Afryki.
Mimo podeszłego już wieku (miał wówczas 87 lat) nie ustawał w pracy misyjnej. Gdy nie mógł już prowadzić samochodu, prosił innych misjonarzy, by pomogli mu dojechać na odległe wioski. Tam do samego końca odwiedzał ludzi, rozmawiał z nimi, udzielał sakramentów. Na ostatniej misji w Mpunde, gdzie zmarł, najczęściej można było go spotkać siedzącego w wysłużonym konfesjonale. Miejscowi nazywali go dziadkiem. Na kilka godzin przed śmiercią powiedział do opiekującego się nim księdza: „Już jestem gotowy. Światło jest”. Zmarł 28 września 2007 roku w szpitalu w Lusace, po 61-letniej posłudze w Zambii, przeżywszy w kapłaństwie 70 lat. Uroczysty pogrzeb odbył się 5 października w Lusace. Spoczął w zambijskiej ziemi, a jego grób jest tak samo prosty, jak było całe jego życie. Za kwietnik służy wysłużona opona samochodowa.
PRZESŁANIE
Kardynał Adam Kozłowiecki – człowiek niezwykły – jest przykładem niezwykłego zawierzenia Bogu i ogromnego zapału misyjnego. To dzięki niemu i ciężkiej pracy tysięcy misjonarzy takich jak on, Afryka w ciągu zaledwie kilku dziesięcioleci stała się kontynentem chrześcijańskim. Wspomniany wcześniej kard. Stanisław Dziwisz, dwa tygodnie po śmierci kard. Adama Kozłowieckiego SJ, wspominał: „On zawsze wierzył, że Pan Bóg jest z nim, że jest jego Pasterzem. Również wtedy, gdy przechodził przez ciemną dolinę ucisku i strapienia. Również wtedy, gdy w Twoim imieniu był pasterzem dla ludu afrykańskiego, do którego został posłany i któremu poświęcił wszystkie wspaniałe cechy swego umysłu i serca. Niech jego życie i śmierć będą wypełnieniem słów psalmisty: Dobroć i łaska pójdą w ślad za mną przez wszystkie dni mego życia i zamieszkam w domu Pańskim na długie dni” (Ps 23, 6).
Kl. Dawid Grabowski