Przejdź do treści

Misjonarz w sercu Papui

Misjonarz w sercu Papui. Z ks. Marcinem Wróblem CM o pracy w Papui-Nowej Gwinei 
rozmawiają klerycy Andrzej Edward Godek i Dominik Dyguła
Z Polski prawie aż na koniec świata… jak właściwie trafił Ksiądz do Papui-Nowej Gwinei?

Zawsze chciałem jechać na misje, od początku seminarium. Z taką zresztą myślą wstąpiłem do Zgromadzenia Księży Misjonarzy. Przekalkulowałem sobie, że to będzie najszybsza formacja i w niedługim czasie pojadę na misje. A jednak… wyjechałem nie po siedmiu, a trzynastu latach od momentu wstąpienia do seminarium. Wprawdzie trochę to trwało, ale nie żałuję. Ten czas okazał się potrzebny. Najpierw przez trzy lata pracowałem w parafii w Pabianicach. Wówczas też pojawiła się możliwość wyjazdu na misje. Zawsze myślałem o pracy w Ameryce Południowej bądź Afryce, podobnie jak wujek – ks. Kazimierz Bukowiec posługujący na Madagaskarze. Dlatego też bliższy był mi język francuski, a jednak od czasów seminaryjnych nigdy nie miałem potrzeby go używać.

Ks. Kryspin Banko zwrócił się do mnie z prośbą: „Słuchaj, generał mówi, że potrzeba pomocy w Papui-Nowej Gwinei”. Jednak okazało się, że tam konieczny jest język angielski. Nigdy jakoś się go nie uczyłem, tak tylko z piosenek, pojedyncze zwroty z filmów… Wobec tego wizytator zadecydował: „No to polecisz jeszcze wcześniej do Stanów Zjednoczonych”. Moja pierwsza myśl: przecież kurs językowy można odbyć gdzieś bliżej, choćby w Irlandii gdzie wówczas jeździli się kształcić klerycy. Jednak okazało się, że dobrze widziany byłby dokument potwierdzający znajomość angielskiego, który jest potrzebny, żeby dostać pozwolenie na pracę. Na tej podstawie znów można starać się o wizę pracowniczą na trzyletni pobyt. Z tego właśnie powodu wylądowałem w Nowym Jorku na półroczny kurs językowy, a później jeszcze studia – master’s degree… czyli druga magisterka. W 2015 r. złożyłem podanie i dostałem wizę. W listopadzie właśnie minęło 9 lat odkąd poleciałem do Papui. I tak to się zaczęło.

Jesteśmy więc na progu dekady… Często jednak wspominał Ksiądz, że marzeniem była praca w buszu. Czy coś się zmieniło w tym względzie?

Nadal jest moim marzeniem… Właściwie nie wiem, czy jestem tak daleko od buszu. Na początku skierowano mnie na zastępstwo na trzy miesiące na wyspę Kiriwinę. Pierwszy rok przeznaczony był na akomodację, na zobaczenie co i jak, na pouczenie się języka i poznanie kultury i ludzi. Gdy ks. Jacek odbierał mnie z lotniska, zorganizował szereg odwiedzin, abym nie spał i uniknął jet laga. Blisko pracował ks. Zenon – werbista, który był wtedy takim dziekanem Instytutu Teologicznego. Jak tylko mnie poznał, to powiedział, że potrzebuje kogoś, żeby uczył Pisma Świętego. Wprawdzie pisałem magisterkę z jakimś naciskiem na Pismo Święte, ale to przecież były normalne studia, nic szczególnego. A ja nawet żadnej książki nie przywiozłem do Papui, raczej zabrałem jakiś hamak, buty, namiot… nadto taką rurkę, która miała uzdatniać do picia wodę z kałuży (nigdy nie sprawdziłem, czy to naprawdę działa). Potraktowałem to jak żart, nigdy nie myślałem, że będę rzeczywiście uczył.

Po niecałym roku okazało się, że rzeczywiście potrzebny jest wykładowca. Sprawa oparła się o generała, kiedy nas wizytował. Powiedział do mnie: „Słuchaj, wiem, że chciałbyś być w buszu, ale spróbuj, będziesz tutaj na parafii z ks. Emmanuelem, Filipińczykiem, jest blisko. Będziesz dalej pracował pastoralnie, a mógłbyś mieć jeszcze jakieś wykłady i będziesz mógł z nimi dochodzić”. Ostatecznie na parafii byłem tylko pół roku, 
a później ks. Jacek poprosił też o kogoś do seminarium. I tak wylądowałem w seminarium diecezjalnym, które prowadzimy. Miałem wykładać Pismo Święte. W seminarium byłem cztery lata, później pracowałem trzy lata jako proboszcz na parafii. Choć praktycznie to były tylko dwa lata, gdyż ten trzeci rok (2023) ks. Jacek przebywał na urlopie, a ja zastępowałem go jako rektora seminarium. A teraz (2024) jestem ojcem duchownym.

Kiedyś na łamach „Wiadomości Misyjnych” pisał Ksiądz, że jego planem na pracę parafialną jest „być z”. Czy ten program jest nadal aktualny?

„Być z” – tak, to chyba najważniejsze. Zresztą jest identycznie, także nawet w Anglii. Najważniejsza jest obecność. Jeśli się jest i coś robi, to ludzie zawsze przychodzą. Oni to doceniają. Wiele czasu marnuje się siedząc w domach, gadając głupoty i żarty. A tu widać wielką otwartość na jakiekolwiek inicjatywy. Czasem łagodzimy spory, bo nieraz między sobą ludzie mieli różne niesnaski, ale jakoś to udawało się przezwyciężać.

Bardzo widać te trudności w takich parafiach, które są gdzieś w buszu. Nie ma tam księży, lecz nawet jeśli są, to przebywają głównie przy diecezji albo w mieście. Czasem nie ma ich dość długo, więc ludzie się skarżą 
i mówią nam o tych trudnościach. Dla nich to naprawdę ważne, że ksiądz jest na parafii. Nie trzeba wymyślać nie wiadomo jakich rzeczy, ale wystarczy, by zrobić swoją taką prostą robotę – być w kościele, odprawić mszę św., usiąść do spowiedzi itd. To takie moje doświadczenie – kiedykolwiek się nie usiądzie do spowiedzi, to nie ma tak, żeby nikt nie przyszedł. Zawsze, gdy się jeździ na mszę i nawet na chwilę usiądzie do konfesjonału, to od razu ktoś podchodzi. Właściwie… kolejek nawet nie widać, ale jak tylko ktoś po spowiedzi odchodzi, to kolejna osoba wstaje. Tak naprawdę nigdy nie wiadomo ile osób jeszcze będzie. Nieraz się spowiada, spowiada, spowiada… czasami już trzeba przerwać, bo za chwilę musimy kolejną mszę św. odprawić. To jest też takie piękne, że rzeczywiście oni zawsze są. Jeśli tylko jest się dla nich, to oni też są.

Jak duża i jak bardzo zróżnicowana jest parafia, w której Ksiądz posługiwał?

Właściwie to dość skomplikowane. Parafia jest pod stolicą, więc większość wiernych to ludność napływowa. Nie są to ludzie, którzy tam oryginalnie mieszkali, tylko pochodzą praktycznie z każdego zakątka Papui-Nowej Gwinei. Na parafię składa się trzynaście wspólnot 
i trzynaście różnych kaplic, które odwiedza się w niedziele. Dzięki temu, że niedaleko znajduje się nasze seminarium, to są księża, którzy mogą jeździć sprawować sakramenty. Praktycznie każda wspólnota ma mszę św. w niedzielę, co nie jest normą wszędzie, zwłaszcza w terenach, które określilibyśmy jako busz.

Wcześniej nierzadko było tak, że tylko kilka wspólnot miało msze św., a w pozostałych Komunię rozdawali szafarze, co też jest dobrym rozwiązaniem. W ten sposób rozwija się współpraca. Dużo się mówi 
o kościele synodalnym, synodalności, współpracy… tam to już od dawna w ten sposób działa. Praktycznie nie da się inaczej, ten Kościół od początku jest synodalny. Gdy nie ma księdza, to jest katechista, jest także prayer leader, czyli ktoś, kto przewodniczy modlitwie, zachęca ludzi do udziału w spotkaniach, różańcu, dzielenia się Słowem oraz włączenia się w przygotowanie liturgii niedzielnej. Jest to genialne, jak wielu jest takich ludzi, którzy sami przychodzą i chcą pomagać, zależy im by mieć szkółki niedzielne dla dzieciaków. Organizują, zachęcają, by mieć choćby naukę czytania, pisania, liczenia… I to jest właśnie fantastyczne, że im zależy, że przychodzą. Trzeba im tylko stwarzać warunki.

Wspomniani szafarze – zawsze rano przychodzili do parafii, brali Najświętszy Sakrament i jechali jakimiś busami, albo dochodzili do innych wspólnot, by przygotować obrzęd przyjęcia Komunii. Wygląda on zazwyczaj tak, że są dokładnie te same czytania, nawet kolekta… oni się tym wszystkim pomodlą, ale oczywiście nie ma późnej mszy św., tylko przyjmują Komunię. Nieraz jest tak, że kazanie czy refleksja jest dłuższa, niż gdy księża przyjadą z sakramentami… Teraz jest tak, że raczej księża jeżdżą do wszystkich wspólnot. Staramy się tak poustawiać obowiązki, by były msze św., więc nie ma już często takiej potrzeby, by w tygodniu dojeżdżali tam szafarze. Ich zadaniem jest teraz raczej odwiedzanie chorych. Gdy jest kilku szafarzy we wspólnocie, to dzielą się rejonami i w każdą niedzielę zanoszą Najświętszy Sakrament chorym. Pilnują też tego, że gdy jest potrzeba namaszczenia czy spowiedzi, to dzwonią lub piszą, proszą, by ksiądz udzielił sakramentu.

Oprócz szafarzy – jakie inne grupy działają przy parafii?

Generalnie jest tak, że są matki, ojcowie, młodzież. Trochę podobnie jak u nas dawniej duszpasterstwo stanowe. Wszystko jest zorganizowane w ramach struktur parafia – dekanat – diecezja. Gdy próbowaliśmy wprowadzić Wincentyńską Młodzież Maryjną, to nie było to wcale proste. Od razu pojawiły się wątpliwości: przecież mamy wspólnotę młodzieżową w diecezji, biskup ją zaaprobował! Niektórzy byli bardzo sceptyczni – po co dodatkowe grupy robić, przecież już mamy?! Czasem pytano nawet, czy to jest w ogóle zgodne z prawem kanonicznym…

Silną grupą jest na przykład Legion Maryi. Nam też udało się zacząć działalność Apostolatu Maryjnego i wprowadzić Cudowny Medalik. Takie dzieła staramy się promować. Wybudowano nawet grotę z figurą Matki Bożej, tam co miesiąc mamy mszę św. Zazwyczaj każdego osiemnastego, bo akurat tak nam wyszło, że poświęcenie groty było osiemnastego lipca, czyli w rocznicę pierwszych objawień na rue du Bac, i jakoś tak do tej pory zostało. Ludzie przychodzą niezależnie od tego, jaki jest to dzień tygodnia, to osiemnastego wieczorem jest msza przy grocie. Fantastyczne jest to, że oni sami tę grotę wybudowali. Była taka inicjatywa studentów, czy byłych studentów jakiegoś uniwersytetu technologicznego, którzy mieli takie jakby stowarzyszenie, no i pozbierali się – sami przychodzili, kopali tam koparką itd. Mama jednego z nich to parafianka. Niesamowicie to wyszło i teraz, powiem szczerze, że za każdym razem, jak tam przywozimy Cudowne Medaliki, to wszystkie się rozchodzą. Jest też Apostolat Maryjny – AMM. Jego członkowie starają się organizować „wypady misyjne” – odwiedzają inne wspólnoty, czasami jakieś wspólnoty ich zapraszają. Opowiadają o św. Katarzynie Labouré, cudownym medaliku, a jeśli je mają, to również rozdają itd. Zachęcają ponadto do tej formy modlitwy i pobożności, opartej na objawieniach Cudownego Medalika.

Generalnie pobożność maryjna jest bardzo żywa u Papuasów, bardzo ją lubią. Często jednak jest taką kością niezgody, bo oczywiście jest dużo kościołów protestanckich, które non stop to kontestują i tam wyzwania ciągle jakieś mają – czemu się modlą, że to jest idolatria, że to jest fałszywy kościół… Tam to jest non stop, zwłaszcza jeśli chodzi o dogmaty maryjne. Te pytania ciągle wracają, tłumaczę czasami już po ileś tam razy, ale zawsze jeszcze potem proszą, żeby im to jeszcze raz powiedzieć, bo oni jeszcze nie wiedzą jak odpowiedzieć, gdy ktoś przyjdzie i zacznie cytować Biblię… Najlepiej nie gadajcie w ogóle, bo i tak ich nie przekonacie… Jednak czasami niestety dochodziło nawet do rękoczynów i jak już brakuje argumentów, to zdarzy się, że ktoś w nos dostanie za Matkę Bożą… nawet kogoś z maczetami pogonili… O Matce Bożej nie można mówić źle i tyle, to każdy katolik wie. A dlaczego? To już osobna sprawa… „bo tak…”. To też pokazuje, że potrzebna jest cały czas ewangelizacja, bo bardzo łatwo jest namieszać. Nieraz jest tak, że rzeczywiście ludzie odchodzą, przechodzą do innej wspólnoty, a potem wracają znowu do Kościoła katolickiego. Niektórzy 
w ten sposób przechodzą po kilka razy w życiu. Jednak chrześcijaństwo w miarę się zakorzeniło. Ponad sto lat ewangelizacji przyczyniło się do tego, że Papuasi przyjęli Chrystusa. Mimo tych trudności, to wszystko dodaje dużo radości z prostych rzeczy. No, czasami wcale nie takich prostych, ale to ważne, że trzeba wiele zasad wiary tłumaczyć.

Obecnie trwa narodowy kongres eucharystyczny. W diecezjach jest wiele świetnych inicjatyw, dużo rzeczy się dzieje… To naprawdę wielka radość z bycia misjonarzem!

Ciąg dalszy nastąpi…

Korzystając z tej witryny, zgadzasz się zaakceptować naszą Politykę Prywatności i Politykę Cookies
Translate »